Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 12 kwietnia 2024

Intensywne ferie wiosenne

Sobota, 6 kwietnia, jak zwykle w weekend, oznaczala dluzsze spanie. Najdluzej spalam ja, bo budzik zadzwonil o 8:30, ale pozniej jeszcze przysypialam i obudzilam sie o rekordowej porze: 9:41. :O Co gorsza, czulam, ze gdybym przylozyla glowe do poduszki, moglabym spac dalej. Zamiast tego, podnioslam sie troche podpierajac o zaglowek i chwycilam za telefon. Lubie spac, ale nawet mnie szkoda jest przespac polowy dnia. ;) Na szczescie M. mial wolne (swieto narodowe po prostu!), wiec nie musialam sie martwic, ze dzieciaki siedza glodne. Kiedy wreszcie sie zwloklam, zjadlam, umylam i wypilam poranna kawe, powstalo pytanie, co robic z tym dniem. Pogoda nie byla najgorsza, bo przynajmniej bylo sucho, ale za to pochmurno, z ledwie 7 stopniami i porywistym, zimnym wiatrem. Zdecydowanie nie chcialo sie spedzac za duzo czasu na powietrzu. W koncu, wzdychajac ciezko bo strasznie nie mialam ochoty, ale zaproponowalam Bi wypad na zakupy ciuchowe. Kiedy ostatnio mielismy takie kilka bardzo cieplych dni, panna uparla sie oczywiscie na krotkie spodenki, po czym odkryla, ze wiekszosc ma zbyt malych. Albo ciasnawe, albo tak krotkie, ze niemal odslanialy tylek, na co zwracalismy uwage juz rok temu. Nik wystrzelil w gore i tak samo, kiedy zima gral w koszykowke, zauwazylam, ze sporo spodenek ma przykrotkich. W tym tygodniu rowniez zapowiadano kilka cieplejszych dni, nie mowiac juz o tym, ze idzie lato, a jak znam Bi to juz pod koniec kwietnia zacznie nosic regularnie szorty. Trzeba wiec sie bylo wybrac na "szoping". :D Mlodszy rzecz jasna wolal zostac, wiec mialysmy typowo babska wyprawe. Oczywiscie jak juz wlazlysmy w regaly, to na samych spodenkach sie nie skonczylo. Kokusiowi planowalam poszukac kilku bezrekawnikow, bo w upaly to sa jego ulubione koszulki, a przy okazji nie moglam sie oprzec i wzielam tez pare t-shirtow. Bi za to tak zaszalala, ze musialam ja stopowac i kategorycznie nakazac wieksza selekcje. W ktoryms momencie, mialam w koszyku 20 (!) par spodenek! Cale szczescie, ze spora ilosc odpadla juz w czasie przymierzania. Uczymy sie na bledach, bo rok temu panna nakupowala spodenek "na oko" i choc wiekszosc pasowala, to kilka okazalo sie za malych lub za duzych (i to tak, ze dwie pary przygarnelam ja) albo nie podobalo jej sie jak leza. Tym razem smialam sie tylko, bo 90% wybranych przez nia ciuchow (wrzucila oczywiscie tez pare bluzek) byla... czarna. Uparla sie, ze ona lubi neutralne kolory, ale nie przyjmowala do wiadomosci, ze "neutralne" to cala gama kolorow, a nie tylko czern. Ostatecznie sama znalazlam jej dwie bluzki w zywszych kolorach, na dziale... chlopiecym. ;) Po drodze do domu, wstapilysmy jeszcze do Dunkin' Donuts, bo Bi juz jakis czas wiercila mi dziure w brzuchu o napoj z tamtad (refresher), a do tego dorzucilysmy oczywiscie paczki. Dla Nika tez, rzecz jasna. Kolejny przystanek to byla stacja benzynowa, bo auto rowniez chcialo pic. :D Tak sie ucieszylam, ze moge wracac do domu, ze zapomnialam iz planowalam zajechac jeszcze do taty, wyjac mu listy i wypisac rachunki, jesli jakies przyszly... Wrocilysmy do chalupy i dzieciaki wysypaly wszystko z toreb, rozdzielajac co nalezy do kogo.

Niby Potworki nie rosna juz tak szybko, niby potrzebuja tylko po kilka sztuk nowych rzeczy, a jak przyjdzie co do czego, to co sezon z zakupow ciuchowych przynosimy taki stos :D
 

Bi zas zaczela przymierzanie, bo spodenki sprawdzila w sklepie, ale uznalysmy, ze bluzki powinny pasowac. Zmeczona cala wyprawa, usiadlam w koncu spokojnie z kawka, choc nie na dlugo. Trzeba bylo zjesc jakis obiad, zmienilam posciel u nas, wstawilam ja do prania, a pozniej przelozylam do suszarki, zas do pralki wrzucilam czesc nowych ciuchow. Zagonilam Kokusia pod prysznic, choc mocno prostestowal i wreszcie moglam odetchnac z malzonkiem przed tv. ;)

Nakladanie sobie na glowe piany to juz staly punkt programu, choc tym razem wyszla mu bardzo wodnista
 

Od dobrych kilku, jak nie kilkunastu, tygodni, na msze jezdzilismy w soboty, wiec w niedziele moglam z dzieciakami spac do oporu, zas M. zwykle pracowal. Tym razem malzonek mial wolny caly (!!!) weekend i do kosciola chcial jechac w niedziele, szczegolnie ze bylo swieto Milosierdzia Bozego. Rano moglismy wiec pospac dluzej niz w dni szkolne, ale zdecydowanie krocej niz zwykle w wolne. Jak to u nas, M. oraz Bi wstali sami, bez budzikow, mnie zbudzil telefon, ale wstalam w miare bezproblemowo, za to Kokusia trzeba bylo wolac i zszedl na dol z wielkim fochem. ;) W dodatku M. na sniadanie zrobil lane kluski, ktore dotychczas dzieciakom zaserwowal raz, kilka lat temu i przyjete zostaly bez entuzjazmu. Tym razem Bi zjadla, choc oswiadczyla, ze sa "srednie", ale Nik skonsumowal raptem 3-4 lyzki, stwierdzil ze okropne i na szybko zaserwowalam mu mini gofry (dobrze, ze mialam zamrozone), inaczej jechalby do kosciola na glodniaka. Po mszy wrocilismy do chalupy i przez jakis czas siedzielismy na kanapie, zastanawiajac sie co zrobic z taka iloscia wolnego czasu. ;)

Maya wie, co robi sie z wolnym czasem - relaksuje na maksa! ;)
 

Zwykle w niedziele wpadal moj tata, wiec zajmowal nas troche, ale teraz byl w Polsce. Malzonek powolnie gotowal ogorkowa, ja przygotowalam Potworkom wszystko na domowe pizze, wstawilam zmywarke, jakies pranie, ale ogolnie to snulismy sie troche bez celu. W koncu, po poludniu uznalismy, ze temperatura bardziej juz nie wzrosnie i jesli chcemy pojsc na spacer, to teraz. Bylo znow tylko 7 stopni i wial bardzo nieprzyjemny wiatr, ale swiecilo slonce, ktore o tej porze roku juz calkiem niezle przygrzewa. Ostatecznie okazalo sie to zgubne, bo w sloncu, kiedy ucichal wiatr, robilo sie niemal goraco, a za chwile, w cieniu oraz przy wichurze, przechodzily ciarki. W rezultacie naprzemian rozpinalam kurtke i zapinalam ja, majac ochote zalozyc na glowe kaptur. Potworki oczywiscie szybko zdjely bluzy, przy czym Nik mial pod spodem bluzke z dlugim rekawem, ale Bi tylko t-shirt... ;) Probowalam zrobic im zdjecie pod magnolia, ktora jest na naszej zwyklej trasie spacerowej, ale nadal nie rozwinela pakow.

Proba zdjecia, jak widac niezbyt udana, bo Bi juz z daleka wolala, ze drzewo jeszcze nie zakwitlo, wiec po co mi fota...
 

Po powrocie do chalupy obeszlam wszystkie rabatki, podgladajac co jak rosnie. Moja dojrzala piwonia zaczela puszczac pedy, ale dwie mniejsze, ktore wyrosly w zeszlym roku, narazie nie. Ciekawe czy przetrwaly zime... Poza tym stwierdzam, ze moje zonkile sa jakies opoznione. U wszystkich sasiadow juz pieknie kwitna, a moje dopiero maja paczki, niektore nadal bardzo male i waskie. Potem M. stwierdzil ze umyje moje auto, ktore po zimie wolalo o pomste do nieba, a ja w podziece pomaszerowalam upiec ciasto. Byla juz prawie 17, wiec nie chcialo mi sie zabierac za nic pracochlonnego. Nie mialam dojrzalych bananow, babke na oleju dopiero co pieklam na Wielkanoc, wiec padlo znow na to szybkie ciasto z jablkami, ktore pieke bardzo czesto. Szkoda, ze to bardziej taki "placek", bo jest plaskie i w jeden wieczor uporalismy sie z jego 1/3. A nalezy zaznaczyc, ze dzieciaki go nie ruszaja. :D Kiedy ciasto sie upieklo, wskoczylam pod prysznic i pozniej juz lenilismy sie z malzonkiem na calego. On niestety musial pod wieczor przyszykowac sie na powrot do roboty, ale dzieciaki i ja mielismy wolnosc i swobode. ;) A kiedy kladlam sie spac, znalazlam tym razem corke, tak:

Swiatla pozapalane, w telefonie cos gra...

W poniedzialek rano M. juz pracowal, ale Potworki oraz ja pospalismy dluzej. Rano przylazla mi znow do lozka Oreo, choc tym razem laskawie nie wdrapywala na brzuch, tylko mruczala w nogach.

Kiedy mruzy oczy z zadowoleniem, wyglada na taka wredote... :D
 

Wstalam, zrobilam dzieciakom sniadanie i niespodziewanie napisal malzonek, ze wychodzi zaraz po 10. Miala byc piekna pogoda, wiec chcial zrobic cos przy domu i spedzic z nami troche czasu, skoro dzieciaki nie mialy szkoly. Bi stwierdzila, ze byl to pierwszy dzien ferii, bo weekend sie nie liczy. ;) Oczywiscie z tymi feriami to pechowo ze nadal nie zarabiam, bo chcialoby sie zapewnic dzieciakom jakas rozrywke, ale kasa nieco ogranicza. Praktycznie wszyscy blizsi koledzy i kolezanki Potworkow sie porozjezdzali, a to Meksyk, a to Kalifornia, a to jeszcze gdzies indziej, wiec nie bylo nawet jak umowic sie na zabawe z innymi dzieciakami. My na wiosne praktycznie nigdy nie wyjezdzamy, ale jak mnie znacie, to wiecie ze zawsze szukam jakichs atrakcji. Tym razem jednak budzet troche straszyl. ;) W poniedzialek jednak, atrakcje zapewnila nam sama natura, najpierw zsylajac ladna pogode, a po poludniu zacmienie slonca. Dzien wiec, po sniadaniu oraz ogarnieciu sie, zaczelismy od jazdy na rowerach do biblioteki.

Kwiecien to, czy czerwiec?
 

Bi znow skonczyly sie czytadla, a Nik musial wybrac sobie nowa serie do wspolnego czytania, bo obecnie czytana dobiega konca. Przy okazji chwycili kolejne czesci Gwiezdnych Wojen, bo druga polowa tygodnia miala byc deszczowa, wiec i zapowiadalo sie wiecej siedzenia w domu. Po powrocie pokrecilismy sie, M. rabiac drzewo, a ja ogarniajac nieco w chalupie. Podalam dzieciakom obiad, poskladalam wysuszone pranie i nadeszla pora zacmienia. Oczywiscie, jak to ja, gdzies mi tam przemykaly wiesci o zblizajacym sie zacmieniu, ale nie dotarlo, ze to juz w poniedzialek, dopoki nie bylo 2 dni przed. ;) W zwiazku z tym, nie zaopatrzylam sie w specjalne okulary, a rozdawali je za darmo chociazby wlasnie w bibliotece. W dniu zacmienia oczywiscie juz dawno wszystkie rozdali. Co bylo robic. Z kartonu, pazlotka (:D) oraz kartki, zrobilam domowy "filter" do ogladania zacmienia. Okazal sie zreszta calkiem skuteczny.

Nie zwracajcie uwagi na ciemne plamy - to klej, bo przykleilam kartke do kartonu, zeby byla stabilniejsza. Popatrzcie na ten mniejszy jasny punkcik (wiekszy to przebita niechcacy, zbyt duza dziurka) - pokazuje ile zostalo jeszcze slonca. Fota pstryknieta 19 minut przed maksymalnym zaciemnieniem
 

Mielismy tez trzy pary okularow przeciwslonecznych (moje, Bi oraz Kokusia) ale poczatkowo nawet patrzac przez wszystkie na raz, bylo za jasno. Jak na zlosc, kiedy nadchodzil czas maksymalnego zaciemnienia, zaczely nadciagac chmury. Przez nie, zastanawialismy sie, czy zrobilo sie ciemniej przez zacmienie czy zachmurzenie, ale swiatlo bylo takie dziwne, ze ostatecznie uznalismy, ze to musi byc to pierwsze. Mielismy ta odrobinke szczescia, ze w czasie maksymalnego zaciemnienia, slonce nadal troche przebijalo sie przez chmury, ale moj filtr na kartce juz nie dzialal. Kontrast byl zwyczajnie za slaby. Za to z naszymi trzema parami okularow przeciwslonecznych, moglismy w koncu bez wysilku i mruzenia oczu obejrzec zacmienie. U nas nie bylo stu procentowe, tylko okolo 92%. Probowalam strzelic fote telefonem przez trzy pary okularow, ale nie wyszlo. Doswiadczenie jednak bylo fajne, szczegolnie radosc dzieciakow, kiedy na kartce wyraznie bylo widac "nadgryzione" koleczko i pozniej, kiedy mogli zobaczyc zacmienie przez okulary. A raptem kilka minut po maksymalnym zaciemnieniu, chmury naszly tak gesto, ze slonca nie bylo widac kompletnie. Postalismy, myslac ze moze jeszcze sie rozchmurzy, ale nie. Poszlismy do srodka, zjedlismy podwieczorek i postanowilismy wyruszyc jeszcze na spacer.

Roznica jednego dnia, ale kwiaty juz lekko rozwiniete
 

Stwierdzam, ze jestem kompletnie bez formy, bo po porannej jezdzie do biblioteki solidnie czulam nogi (mimo ze to raptem kilka minut, choc co chwila pod gorke), a na spacerze lapala mnie zadyszka przy kazdym wzniesienu. ;) Kiedy wrocilismy, okazalo sie ze w miedzyczasie byl listonosz i przyniosl paczuszke, na ktora bardzo czekala Bi. Pannie strasznie urosly wlosy pod pachami i choc odradzalam zbyt szybkie golenie, tlumaczac ze odrosna grubsze i ciemniejsze, nawet ja nie moglam juz ich zignorowac. ;) Starsza jednak kategorycznie odmowila sprobowania golenia zwykla zyletka i wymyslila... paski wosku. ;) Nawet na moja propozycje kremu do usuwania wlosow, stwierdzila ze woli wosk, bo po nim wlosy moga nie odrastac nawet do 4 tygodni. Naogladala sie jednak oczywiscie filmikow, wiec troche miala cykora. :D A ze Bi to jest ogolnie straszna panikara i dramaturg, wiec bylam bardzo ciekawa jak jej to pojdzie... Zglosilam sie nawet na krolika doswiadczalnego. Co prawda swoje pachy ogolilam dopiero co, ale na nogach mialam delikatny odrost, wiec sprobowalam tam. Coz... Przyjemne to nie bylo, ale tez nie tak straszne jak to czasem mozna obejrzec na TikToku. :D Bi, widzac ze z mojej strony nie bylo zadnej wiekszej reakcji, juz odwazniej zabrala sie za usuwanie wlasnego owlosienia. ;)

Kadr z filmiku, ktory wyglada zupelnie normalnie i nie mam pojecia dlaczego wyszedl niczym przeswietlony (krzywy jest, bo mialam telefon pionowo, zamiast poziomo :D), a probowalam go uchwycic w kilku momentach
 

I niespodzianka, bo sama tez nawet sie nie wzdrygnela, a udalo jej sie usunac prawie wszystko. Takze pierwsze koty za ploty i tylko ciekawe jak szybko jej te klaki odrosna. Jak rzeczywiscie zajmie to 3-4 tygodnie, to moze sama sie skusze, bo golenie co trzy dni strasznie mnie wkurza. :D Bylo jeszcze dosc wczesnie i znowu slonecznie, wiec stwierdzilam, ze skorzystam i pozbieram troche psich min. Niestety duzo nie zrobilam, bo sasiad z naprzeciwka zawolal, ze przed chwila mial za domem "znajoma" niedzwiedzice z mlodymi, wiec porzucilam ta robote i schowalam sie w chalupie. :D Jak na jeden dzien to sensacji zdecydowanie starczylo...

Worek to ponownie dluzsze spanie dla mnie oraz Potworkow, a za to krotsza praca dla M. ;) Ledwie zdazylismy zjesc sniadanie i jako tako sie ogarnac, a wrocil malzonek.

Wchodzac do lazienki dzieciakow, az podskoczylam na widok "czegos" czarnego na parapecie ;)
 

Juz w weekend dzieciakom przypomnialo sie, ze w ostatnich dwoch latach na ferie zawsze zaliczalismy mini golfa. Oczywiscie tym razem tez chcieli, a ze to atrakcja tania jak barszcz, to stwierdzilam, ze czemu nie. Niech maja jakas frajde na te wolne dni. Wybralismy poniedzialek lub wtorek, kiedy pogoda miala byc piekna. Poczatkowo M. wydawal sie chetny zeby jechac z nami, ale pierwszego dnia oznajmil ze chce porabac troche drewna, a kolejnego, ze jednak woli skonczyc zanim przyjdzie kilka deszczowych dni. I nie przyjmowal do wiadomosci, ze partyjka mini golfa to jakies 40 minut... Pojechalam wiec z Potworkami sama, ale przez namawianie ojca, przyjechalismy 20 minut po otwarciu i juz byly tam tlumy. Niestety, cieplo i wolne dni przyciagaja cala rzesze ludzi z naszej miejscowosci. Oznaczalo to, ze musielismy czekac na grupki przed nami, ale tez rozgrywac swoja partyjke we w miare rozsadnym czasie, bo juz kolejna grupa czekala za nami. Nie byla to zbyt komfortowa gra. Pamietam, ze kiedys, daaawno temu, bylam ze znajomymi z pracy w miejscu, gdzie odmierzali czas miedzy wchodzacymi grupami, dzieki czemu nikt sie nie musial spieszyc i stresowac, ze opoznia innym zabawe. Tutaj czegos takiego niestety nie ma.

Dobrze, ze po terenie rozsiane jest sporo takich laweczek, wiec od czasu do czasu mozna przysiasc
 

Musze pochwalic Kokusia, ze w koncu dorasta i stara sie po prostu dobrze grac. Nie marudzil, ze musi poczekac i nie poganial mnie oraz Bi (w sumie i tak nic by to nie dalo, bo czekalismy za kazdym razem na grupke przed nami), a co najwazniejsze, nie walil w pileczke z calej sily. W poprzednich latach zdarzalo sie, ze jak rabnal, to leciala przez pol terenu i cud ze nie przyfansolila komus w glowe. ;)

Szkoda, ze jestesmy tam zwykle na samym poczatku sezonu, bo rosnie wtedy tylko trawa. Pozna wiosna oraz latem, caly teren pelen jest pieknych kwiatow oraz kompozycji z roslin
 

Cala nasza trojka sie wiec niezle bawila i jedyny problem to taki, ze tam rano niemal nie ma cienia, a ze mielismy dzien niemal letni, bo 25 stopni (w sloncu pewnie prawie 30), to bylo niemozliwie goraco. Nieopatrznie zalozylam dlugie, szare legginsy, a Bi czarna koszulke i obie mialysmy wrazenie, ze sie roztapiamy. A Mlodszy jeczal, ze chce mu sie pic. Zazwyczaj mieli tam baniak z woda i jednorazowe kubeczki, ale dopiero w poprzedni weekend otworzyli na sezon, wiec pewnie jeszcze wszystkiego nie ogarneli.

Ulubiona dziura to oczywiscie ta, gdzie pileczka musi przeskoczyc nad woda, a wylawiajac ja, mozna "niechcacy" zamoczyc rece :D
 

Po grze Potworki tesknie spogladaly w strone lodziarni, tym razem jednak pociagnelam ich do auta. Malzonek obiecal im bowiem wypad do naszej ulubionej lodziarni, choc tak szczerze, to nie wiem czy ta obok mini golfa nie ma wiekszego wyboru i rownie smacznych. No ale ze jest to tak blisko domu, to mozemy tam podjechac w kazdej chwili. Wrocilismy do chalupy, gdzie M. skonczyl juz rabanie i opalal sie na tarasie, a pod jego lezakiem w najlepsze drzemala Oreo. To niesamowite jak ten kiciul upodobal sobie mojego chlopa. Kiedy ten lezy na kanapie, niemal zawsze wskakuje mu na brzuch i uklada sie do spania, a teraz, kiedy na brzuchu w pelnym sloncu bylo jej pewnie za goraco, wgramolila sie pod lezak. ;)

Malzonek twierdzil, ze nawet nie wie kiedy kot tam wlazl
 

Chwilke sie pokrecilismy, ale w koncu stwierdzilismy, ze lepiej na te lody jechac teraz, niz za kilka godzin, kiedy wszyscy beda wracac z pracy. Tak wiec zrobilismy i jak zwykle opchalismy sie niczym swinki. My z M. po dwie galki (ogromne), a dzieciaki co prawda po jednej, ale z posypkami.

Malzonek jak zwykle "chetny" na zdjecie :D
 

Wracajac, zajechalismy do mojego taty, bo wstyd sie przyznac, ale nie bylam tam od czwartku. Przyszly trzy rachunki, ale ze po powrocie tata bedzie mial jeszcze 8 dni na wyslanie najwczesniejszego, to odpuscilam sobie wypisywanie. Po powrocie do domu, dalismy brzuchom troche ulozyc zimny deser, po czym Bi zaczela namawiac na przejazdzke rowerowa. Poczatkowo mialam sie tylko z nia przejechac kawalek po szlaku rowerowym kolo naszego osiedla (taka runda doslownie 20-minutowa), ale niespodziewanie dolaczyli do nas chlopaki i zrobila sie cala wyprawa. Kiedy bowiem dojechalismy do pierwszego skrzyzowania z ulica, chcialam zgodnie z planem zawrocic, ale M. zaproponowal przejazd w dol, obok boisk pilkarskich i potem lasem spowrotem na szlak.

Przystanek zeby sprawdzic poziom plynacej nizej rzeki
 

Protestowalam, bo to juz trzy razy dluzsza trasa niz mialam w planach. Nie dosc, ze czulam nogi, to jeszcze doope, bo przeciez dopiero drugi raz w sezonie wyciagnelam rower. Powiedzialam M. zeby dal mi klucze do domu, to ja sobie wroce, a oni niech jezdza po lasach. ;) Tu jednak wstawil sie za mna Nik (moj kochany), ze jak mama wraca, to on tez i M. rowniez stwierdzil (choc bez przekonania), ze jak nie dam rady, to wracamy. Tylko Bi podniosla lament, ze ona chce dalej jezdzic i matka moze sobie wracac, ona moze pojechac z samym ojcem. Typowe. :D Ostatecznie stwierdzilam, ze dobra, jakos dam rade. Oczywiscie, jak na zlosc, jak juz zjechalismy na dol wielkiego wzgorza, przejechalismy wzdluz wszystkich boisk i dojechalismy do lasu, to okazalo sie, ze sciezka jest zablokowana i musielismy sie cofnac do innego wejscia. ;) A najgorzej, ze aby stamtad wrocic na szlak rowerowy, trzeba bylo podjechac lub podejsc taka niemozliwie stroma sciezka. Malzonek ulitowal sie nade mna i wciagnal moj rower, ale nawet bez balastu ledwie wlazlam. ;) Po tej wyprawie musialam zaliczyc chwile na kanapie. ;) Dlugo jednak nie polezalam, bo zrobila sie prawie 16, a nie jedlismy nic poza sniadaniem oraz lodami. Szybko zabralismy sie z M. za obiad, ktory jakims cudem dzieciaki nawet chetnie zjadly. Bylo okolo 17:30, ale nadal ponad 20 stopni i piekne slonce, wiec zaproponowalam, zebysmy przejechali sie do klubu w naszej miejscowosci. Malzonek oczywiscie nie chcial, mimo ze to takie fajne miejsce, gdzie czlowiek moze sie poczuc jak na lonie natury, mimo ze jest zaraz obok osiedli mieszkaniowych. Nasza trojka jednak bawila sie przednio. Dzieciaki skorzystaly z placu zabaw, nawet Bi, ktora normalnie czuje sie zbyt "dorosla" na takie zabawy.

Tyrolka to zdecydowanie ulubiona zabawka i ciekawe, przy takiej ilosci dzieciarni jaka sie tam przewija, jak szybko ja zepsuja ;)
 

Polazilismy po plazy, na ktorej, o dziwo biegala gromada dzieciakow w strojach kapielowych! Jeden faktycznie sie w tej wodzie bawil. Potworki oczywiscie natychmiast tez zrzucily crocs'y oraz skarpety i musialy sprawdzic wode.

Brrr...
 

Nik stwierdzil, ze lodowata (no ba, mamy przeciez kwiecien), ale Bi zalowala ze sama nie zalozyla stroju, bo chetnie by sie wykapala. :D Poszlismy na spacer wzdluz jeziora i moglismy tak jeszcze dlugo lazic, ale zapomnialam bluzy i zaczelo mi sie robic chlodno.

Fajnie bedzie latem w pelni skorzystac z mozliwosci tego klubu
 

Ruszylismy wiec spowrotem, ale przy samym parkingu Nikowi przypomnialo sie, ze wzial pilke do kosza i chcial jeszcze pograc. Na szczescie (dla mnie, bo naprawde bylo mi zimno), szybko sie poklocili w czasie gry i moglismy wracac. :D

Bardzo krotka rozgrywka :D
 

W domu Nik po chwili wyszedl pograc znow w naszego kosza. Dolaczylam do niego, a po chwili M. stanal w drzwiach garazu i kiedy ja rzucalam z synem pilka, on kopal do Mayi pileczke. Mocno bezmyslnie, bo psiur za ta pilka leci niemal na oslep i w ktoryms momencie podcial Kokusiowi nogi, a ten wylozyl sie jak dlugi! Wygladalo to naprawde groznie, bo az mu zabraklo tchu, przy czym wydawalo nam sie, ze rabnal glowa o podjazd. Kiedy juz odzyskal mowe, Nik wystekal placzac, ze glowa az tak bardzo go nie boli, tylko ramie, bo to ono przyjelo najwieksze uderzenie. Mial je mocno obtarte, ale poza tym ciezko bylo stwierdzic czy je tylko stlukl, czy cos zlamal. Mlodszy caly wieczor trzymal je sztywno i jeczal przy kazdym ruchu, ale nic nie puchlo, wiec obserwowalismy i w koncu stwierdzilismy ze raczej to tylko stluczenie. Ale M. i tak oznajmil, ze stracil chyba z 10 lat zycia, bo czul sie strasznie winny, ze to on bawil sie z psem ta pileczka. Tyle, ze Maya zawsze kreci sie pod nogami kiedy gramy w kosza i tak naprawde juz nieraz sie czlowiek o nia potknal. Jedyna roznica, to ze zwykle sa to duzo mniejsze szybkosci, bo pies sobie truchta naokolo, a tym razem ona leciala na zlamanie karku za pilka, Nik akurat tez biegl, wiec i impet byl duzo wiekszy. ;) Cale szczescie, ze skonczylo sie jednak na strachu.

Na srode zapowiadano ochlodzenie oraz deszcz, ale choc raz pogoda zrobila nam mila niespodzianke. Bylo faktycznie chlodniej, ale rano nadal swiecilo slonce, co pozwolilo temperaturze podniesc sie do 18-20 stopni. Po poludniu sie zachmurzylo, ale nadal bylo znosnie. Malzonek, widzac za oknem calkiem niezla pogode, ponownie wzial pol dnia wolnego i juz o 11 zjechal do domu. Kontynuowal rabanie drzewa oraz robienie porzadku obok szopki. Od kilku lat lezaly tam kawalki scietego drzewa, ale ze mielismy zapasy, wiec nie bylo potrzeby ich ruszac, za to wokol wyrastaly chaszcze, pnacza, krzewy oraz mlode drzewka. Teraz wreszcie M. wzial sie za ciecie tych klod oraz pniakow, ale przy okazji odkryl tam istne kleszczowisko, wiec postanowil tez oczyscic ten teren. Za to mnie oraz dzieciakom, po intensywnym poprzednim dniu, nie chcialo sie zbytnio dzialac. Ja oczywiscie ogarnialam takie zwykle obowiazki jak zmywarka, pranie, odkurzanie, szorowanie zlewow, itd., ale Potworki leniuchowaly na calego. Nawet Bi, ktora jeszcze dzien wczesniej jeczala ze chce pojechac do galerii handlowej popatrzec na ciuchy (bosz... moja corka to typowa nastolatka), w srode zasiadla na wiekszosc dnia w lezaku na tarasie i stwierdzila, ze galeria to moze jednak innego dnia. Nie zebym ja namawiala. ;) W przerwie w machaniu siekiera, M. zdecydowal sie uruchomic drona, ktorego Nik dostal kiedys od chrzesnego, tak dawno, ze nie pamietam nawet czy na Boze Narodzenie, czy na urodziny. Lezalo sobie to urzadzenie dobre 1.5 roku i zapomnialam w sumie ze je mamy, ale najwyrazniej musialo nabrac mocy urzedowej. To juz taki naprawde niezly dron, z kamera, wiec mozna sie tym fajnie pobawic. Niestety przez to konfiguracja tego wszystkiego z telefonem to wyzsza szkola jazdy i zajelo to chlopakom ponad godzine. Glownie dlatego, ze Nik - niecierpliwy - klikal na guziki sluchajac instrukcji, zanim jeszcze wysluchal do konca polecenie. :D W koncu ojciec sie zirytowal, zabral mu sprzet i sam zasiadl cierpliwie z YouTube oraz instrukcja. I zrobil, choc w ostatnim punkcie to ja zgadlam o co chodzi, mimo ze instrukcji nie czytalam. ;)

Szkoda, ze na zdjeciu nie wyszedl obraz widoczny w telefonie
 

Zabawka okazala sie tak fajna, ze cala nasza czworka stala nad Kokusiem patrzac w ekran telefonu i machajac do kamery, kiedy przelatywal nam nad glowa. Nawet Oreo byla zaciekawiona, zwabiona zapewne odglosem smigiel. ;)

Fota kiciula zrobiona dronem
 

Przy okazji wyszla niestety mniej przyjemna rzecz. Dron ma w zestawie dwie baterie, zapewne dlatego, ze kazda rozladowuje sie w jakies pol godziny, ale laduje kilka godzin. Niestety, jedna jest zepsuta. Przy podlaczeniu do ladowarki, pokazuje niemal pelna moc, laduje sie w kilkanascie minut, ale podlaczona do drona, nie daje mu kompletnie mocy. A przez to, ze dron tyle przelezal, teraz oczywiscie nie ma nawet jak zlozyc reklamacji, choc planuje napisac do producenta i zobacze czy cos mi sie uda wskorac... Coz, cale szczescie, ze jedna dziala bez zarzutu, choc Mlodszy byl bardzo rozczarowany gdy po pierwszej zabawie musial czekac 3 godziny na jej kontynuacje. :) A potem, jak na zlosc, dron mial problem zeby zlapac zasieg wifi (laczy sie ze specjalna siecia), choc wczesniej lapal go bez przeszkod. Gdy zas w koncu zaczal latac... zaczelo padac. :D Ja za to wreszcie skonczylam zbierac wszystkie pozimowe "miny" psa, porozrzucane po calym trawniku. Uff... Dwa razy przerwal mi deszcz, ktory przelotnie padal wiekszosc popoludnia. Zawzielam sie jednak, ze skoncze, chocbym miala lazic z parasolem. I sie udalo. Oczywiscie "produkcja" nadal bedzie regularnie trwala, ale o tej porze roku juz sie ja sprzata na biezaco. ;)

Czwartkowa pogoda, zgodnie z prognozami, byla niestety paskudna. Mialo byc 16 stopni, a tymczasem slupek rteci doszedl ledwie do 13. I calutki dzien naprzemian padalo i mzylo. Taki dzien na siedzenie z herbatka pod kocykiem. My mielismy jednak inne plany. :D Ferie wiosenne nadal trwaly, a ja wpadlam na pomysl, ktory chodzil mi po glowie juz od jakiegos czasu. Poczatkowo myslalam o zabraniu tam Kokusia i kolegi lub dwoch, z okazji jego urodzin. Poniewaz jednak w pracy przestali mi placic i nie zaczeli ponownie, to odpuscilam to sobie. Pomysl jednak krazyl mi po glowie, wiec kiedy zastanawialam sie co jeszcze zorganizowac Potworkom podczas ferii, przypomnialam sobie o tym miejscu, ktore otworzono niedaleko nas niecaly rok temu. Mowa o torze dla go kartow, w budynku. Dotychczas najblizszy mielismy pol godziny jazdy od nas, otwarty tylko sezonowo, bo jest na swiezym powietrzu, w dodatku bez porzadnej strony internetowej, gdzie okresliliby godziny otwarcia oraz ceny. Nie chcialo nam sie nigdy jechac w ciemno, szczegolnie, ze to kierunek, gdzie nie wypuszczamy sie zbyt czesto. Tutaj to jednak raptem 10 minut od domu, wiec niemal "za rogiem". W dodatku wszystko jasno opisane na stronie, wiec czlowiek wiedzial czego sie spodziewac. Spytalam wczesniej Potworkow co o tym mysla i Nik byl oczywiscie bardzo chetny, czego sie spodziewalam, ale zaskoczyl mnie entuzjazm Bi. Go karty to jednak taka bardziej "chlopieca" zabawa. ;) Miejsce to w tygodniu otwieraja dopiero o 15, wiec czwartek zaczelismy znow od dluzszego spania i leniwego ranka. Za oknem deszczowo i ciemno, wiec ciezko bylo sie obudzic. Wstalam dopiero o 9:30 i na dzien dobry rozbrzeczal sie moj telefon, bo zadzwonil tata, ktory zapomnial policzyc sobie 6 godzin do tylu i zobaczyc, ze u nas jest ranek. Chociaz w sumie to o tej porze i tak dobrze by bylo gdyby mnie obudzil. :D Idac do schodow, zajrzalam do Kokusia, ktory siedzial juz na lozku, wiec stwierdzilam ze wroce za moment zeby spytac co chce na sniadanie. Kiedy jednak skonczylam rozmowe i wrocilam na gore, zastalam syna ponownie zaszytego pod koldra. ;) Powiedzialam mu, ze moze sobie spac skoro ma wolne, ale i tak juz nie zasnal i po chwili zszedl na dol. Malzonek ponownie wyszedl z roboty wczesniej, mimo ze dzien wczesniej zarzekal sie, ze jesli bedzie padac to zostanie caly dzien. ;) Naszlo go na racuchy, wiec je usmazyl, a potem, przy takiej "pieknej" pogodzie, polozyl sie na kanapie, nakryl kocykiem i przedrzemal cale wczesne popoludnie. Ja staralam sie byc nieco bardziej produktywna, bo kiedy tylko przysiadlam, po chwili i mnie morzylo, a w tym tygodniu przeciez wysypialam sie do woli. Wstawilam wiec pranie, wyszorowalam lazienki, a potem przygotowalam dzieciakom wszystko na domowe pizze. W koncu nadeszla godzina 15 i moglismy wyruszac z chalupy. W tym momencie, niespodziewanie Bi wlaczyly sie nerwy i zaczela przebakiwac, ze wezmie ksiazke, bo nie jest pewna czy bedzie jezdzic; moze wiec sobie posiedzi i poczyta. Po chwili przyznala, ze denerwuje sie jazda wsrod obcych ludzi. Powiedzielismy jej, ze oczywiscie nie bedziemy jej zmuszac, musi sama zobaczyc jak to wyglada i zdecydowac, ale ze znamy kilkoro dzieciakow (w tym jej dwie kolezanki), ktore tam byly i im sie podobalo. Podejrzewalam, ze jesli dojedziemy wkrotce po otwarciu, powinnismy uniknac tlumow i mialam racje. Kiedy dojechalismy, bylo nadal pustawo. Poniewaz to byl pierwszy raz Potworkow, musialam ich zarejstrowac, pozniej musieli obejrzec filmik o bezpieczenstwie oraz zasadach, dopasowac kaski, itd. Chwile to zajelo, tymczasem przed nimi pojechaly dwie grupy po 2-3 osoby. Bi zachecona tym, ze praktycznie nie bylo ludzi, stwierdzila, ze jednak pojedzie.

Gotowi!
 

Nie przerazil jej nawet fakt, ze w ich grupie bylo juz siedmioro. ;) A ludzi schodzilo sie wiecej i wiecej, wiec naprawde oplaca sie byc tam zaraz po otwarciu... Potworki w koncu sie doczekaly, wsiadly w wyznaczone auta i po-je-cha-li! :D

Ostatnia kontrola pasow itd.
 

Poczatkowo wszyscy zaczeli ich wyprzedzac i szczegolnie Nik jechal raczej wolno. To jest do niego tak niepodobne (ten chlopak kocha szybkosc), ze zastanawialismy sie czy cos nie zepsulo sie w jego pojezdzie. W ktoryms momencie probowal wyprzedzic Bi, ale mu sie nie udalo i przez chwile zostal naprawde daleko w tyle. Az pomyslalam, ze teraz ze wscieklosci lyka lzy. :D Po fakcie okazalo sie, ze w podnieceniu prawa noga naciskal gaz, zas lewa mu "podrygiwala" odruchowo i naciskal... hamulec.

Nadjezdza Bi
 

Bi zas dopiero po chwili zauwazyla, ze moze pedal gazu docisnac duzo mocniej. :D Po kilku okrazeniach nabrali predkosci i ostatecznie, ze swojej grupy Nik dojechal drugi, a Bi czwarta.

Zaraz za Bi (po prawej, zamazana) pedzi Nik
 

Oboje wyszli zachwyceni, Bi rowniez i zaczeli dopytywac kiedy znow tam pojedziemy. ;) Trudno powiedziec, bo to juz znacznie drozsza zabawa niz mini golf. Jeden wyscig kosztuje $25, a trwa jakies 7 minut. Nie jest to jakos szczegolnie krotko, ale powalajaco dlugo tez nie za taka cene. Najwazniejsze jednak, ze 1) im sie podobalo i 2) miejsce jest w budynku, wiec mozna tam pojechac o kazdej porze roku i pogodzie. Po zabawie pojechalismy jeszcze po kawe, a dzieciaki wysepily lody. Po powrocie Nik podjal probe latania dronem, ale ten znow mial problem ze zlapaniem sieci. Ciezko stwierdzic czy to problem owej sieci, czy cos jest z tym sprzetem, ale Mlodszy byl oczywiscie mocno rozczarowany...

Nadszedl piatek, czyli, wedlug Bi, ostatni dzien ferii, skoro weekendy sie nie licza. :D Poczatkowo nie mialam na ten dzien zadnych planow poza zakupami spozywczymi. To oczywiscie mniej "plan", a bardziej "okrutny obowiazek". ;) Dzien wczesniej ustalilam jednak z mama kolegi Kokusia, ze Nik moze przyjechac do nich zeby skonczyc projekt do szkoly. W ich szkole maja miec doroczny Latin America Day i dzieciaki dostaly zadanie zeby przyszykowac cos zwiazanego z kultura latynoska na wymianke uczniowska. Bi rok temu robila na szydelku kolczyki z tradycyjnym wzorem. Nik i kolega zdolnosci manualnych nie maja, wiec wybrali grzechotki (maracas) z plastikowych jajeczek wypelnionych ryzem, fasola, grochem, itp. Dobrze, ze kolega pamietal, bo Nik niefrasobliwie stwierdzil, ze zrobilby to dzien przed terminem. :O Umowilysmy sie, ze odstawie Mlodszego o 13, wiec rano ogarnialismy sie bez pospiechu, az dostalam sms'a czy Mlodszy moglby przyjechac o 11. Byla 10:10, a Nik jeszcze nie jadl sniadania, ja zas snulam sie w pizamie. :D Udalo nam sie jednak (galopkiem) wyszykowac, zgarnelam dzieciaki, odstawilam syna do kolegi, a my z Bi popedzilysmy po spozywke. Ledwie zdazylysmy wrocic, a ja dodatkowo rozpakowac zakupy, a trzeba bylo odebrac Mlodszego, ciezko obrazonego ze nie mial czasu sie pobawic, tylko dzialali z grzechotkami. Bi calutki tydzien marudzila ze chcialaby jechac na bubble tea i w koncu stwierdzilam, ze moge wziac oboje. Odebralam Kokusia i myslalam, ze poprawie mu humor tym wypadem, ale sie nie udalo. Nik nie za bardzo moze trafic ze smakami. Ostatnio wzial smaczna herbate, ale nie posmakowaly mu nasiona tapioki i musialam je przesiewac przez sitko. ;) Tym razem wzial truskawkowe kulki, ale za to wzial napoj z mlekiem i to juz mu nie podpasowalo.

U Kokusia fajnie widac w mleku rozowe kuleczki. Bi ma napoj cytrynowy, a te rozowe dno, to wlasnie kulki
 

Za to ja zamowilam napoj o smaku marakuji, poprosilam o tapioke, a dostalam... czysty. :D Wrocilismy do chalupy, gdzie wkrotce dojechal M. (ktory wyszedl pozniej niz przez ostatnie dni, ale i tak troche szybciej), zgarniajac po drodze sushi. Caly dzien padalo, raz mocniej, raz slabiej, ale na wieczor zaczelo sie rozpagadzac. Wyruszylismy wiec na spacer i w koncu dorwalismy znajoma magnolie w pelnym rozkwicie. Niestety M. zrobil zdjecie swoim aparatem, wiec dodam jak je sobie przesle. ;)

I w ten sposob ferie wiosenne dobiegly konca. Mimo, ze pozornie nie mielismy jakichs wiekszych planow, to jednak okazaly sie niemal szalone, a na pewno bardzo meczace. :D

piątek, 5 kwietnia 2024

Po bardzo krotkim Swiecie

Sobota, 30 marca, zaczela sie pozniej niz zwykle, ale wczesniej niz normalnie w dzien wolny, bo na 10 rano chcielismy jechac swiecic koszyczki. Niestety, tutaj mamy bardzo ograniczone opcje, bo moglismy wybrac wlasnie ta godzine, lub 12, w innym kosciele. Ta pozniejsza to jednak dla mnie ni w gruche, ni w pietruche, bo o tej porze mialam nadzieje juz kontynuowac swiateczne przygotowania.

Wielkanocne akcenty. Forsycje scielam dzien wczesniej, liczac na to, ze w cieple szybko rozwinie kwiatki, ale niestety zajelo jej to kilka dni i w swieta nadal byla "lysawa"
 

Pojechalismy wiec na 10 i troche zalowalam, ze wybralismy akurat ten kosciol. Znamy ksiezy z tej parafii i znamy ksiedza, ktory prowadzil swiecenie, a byl on z innej. To wazny szczegol. :) Ksiadz najwyrazniej byl kompletnie nieogarniety i nikt nie przekazal mu co i jak. Sam mial sutanne, ale zgarnal do pomocy jakiegos ministranta, ktoremu juz jednak nie kazal sie przebrac, wiec chlopiec byl w dzinsach i bluzie. To jednak pikus. Ksiadz cale blogoslawienstwo odprawil stojac tylem do ludzi. Nie bylo zwyczajowej opowiesci o symbolach pokarmow w koszykach, itd. W dodatku poprowadzil je chyba po lacinie, bo choc probowalam sie wsluchac, to (przez to ze nie mial mikrofonu i byl odwrocony) nie zrozumialam ani slowka. Ludzie naokolo tez patrzyli na siebie, otwierajac szeroko oczy i wzruszajac ramionami. ;) A na koniec, ministrant niosl naczynie z woda swiecona, a ksiadz... maczal paluchy i tak kropil po koszykach! :O Pierwszy raz widzialam cos takiego! Nie wiem, nie znalazl kropielnicy, czy co?! :D Ale przeciez ktos poprosil go zeby przyjechal do tej parafii i wzial na siebie swiecenie. I nie przekazano mu co gdzie lezy?! Jakos ciezko w to uwierzyc... W kazdym razie, przez ta bardzo dziwna ceremonie, wszystko zajelo raptem 10 minut, wiec bylismy w domu szybciej nawet niz przewidzialam. :)

Bi zapozowala do zdjecia, ale tak naprawde koszyczek nioslam ja ;)
 

Musze pochwalic M., ze wstal jak zwykle bladym switem i po jakims czasie tak sie nudzil, ze skroil mi ugotowane dzien wczesniej warzywa na salatke oraz wyszorowal forme do babki, bo wiedzial, ze chcialam piec kolejna. Kiedy wrocilismy z kosciola, pojechal na silownie, a ja zabralam za dalsza robote. Wymieszalam skladniki na salatke, dodalam majonez i doprawilam, ale bardzo delikatnie, bo mam tendencje do przesalania i przepieprzania, wiec zostawilam ja raczej mdlawa, liczac ze moze sie jeszcze "przegryzie", a jak cos, to kazdy sobie jeszcze doprawi.

Zagonilam tez Kokusia do kapieli, wiedzac ze wieczorem nie bedzie czasu
 

Pozniej wzielam  sie za babke cytrynowa i okazalo sie, ze jestem... blondynka. Przypomnialo mi sie bowiem, ze mialam poprzedniego wieczora wyjac maslo z lodowki, zeby do rana zmieklo. Zapomnialam, wiec teraz mialam kostke twarda jak kamien. Wyciagnelam ja wiec i wzdychajac, chwycilam za odkurzacz, mopa oraz scierke do kurzy. Skoro i tak musialam czekac az zmieknie, to chcialam odhaczyc to, co mialam zaplanowane na pozniej. Po drodze wpadlo jeszcze jakies pranie, trzeba bylo podac dzieciakom obiad, itd. Minelo kilka godzin, ale maslo wreszcie zrobilo sie miekkie. Zadowolona zerkam do przepisu, a tam piersze zdanie w instrukcji: "Rozpuscic maslo...". :D Po prostu mentalnie palnelam sie w te blond lepetyne, bo nawet nie spojrzalam w przepis, tylko z gory zalozylam ze maslo musi byc miekkie! Reszta pieczenia poszla juz zgodnie z planem. Tym razem postanowilam czegos sprobowac. Babke cytrynowa pieke od dobrych kilku lat i choc ja oraz Bi ja uwielbiamy, zawsze denerwowalo mnie ze wychodzi bardzo sucha. Przez to M. niezbyt chetnie ja jadl, podobnie jak Nik, ktory zwykle bardzo lubi wszelkie kupne cytrynowe ciasta. Tyle lat pieczenia, a dopiero w tym roku przyszlo mi do glowy zeby poradzic sie wujka Googla. Oczywiscie, jak to w necie, znalazla sie rowniez rada na sucha babe! :D Kiedy ta sie upiekla, wyjelam ja wiec z piekarnika i nasaczylam ja przygotowanym ponczem. Robilam to po raz pierwszy, wiec nie bardzo wiedzialam ile go lac. Po jakims czasie, po bokach zebraly sie "kaluze" plynu, wiec uznalam, ze moze starczy, zeby mi sie cale ciasto nie rozplynelo. Niestety, dopiero kolejnego dnia, po ukrojeniu pierwszego kawalka, okazalo sie spod faktycznie byl pieknie nawilzony, ale im wyzej, tym ciasto bylo bardziej suche. Musze zapamietac zeby kolejnym razem wylac na nie cala porcje tego ponczu... W kazdym razie, udalo sie skonczyc wszystko na czas, bo wieczorem wybieralismy sie na msze paschalna. Moja rodzina nie byla i nie jest zbyt religijna, wiec nigdy na niej nie bylam. Malzonek byl jako dziecko i tez chcial jeszcze raz przypomniec sobie jak to wyglada. Najlepsze, ze ksiadz juz tydzien wczesniej zapraszal wszystkich na nia, zaznaczajac zeby sie nie zrazac ze jest to najdluzsza msza. Pytalam malzonka jak dluga moze ona byc, ale wzruszyl ramionami, ze pewnie z 1.5 godziny. Stwierdzilam, ze prawie tyle to trwaja "zwykle" msze bozonarodzeniowe czy wielkanocne. Kilka dni wczesniej jednak zapytalam o to nieocenionego Googla, a tam wyplulo mi, ze w zaleznosci od odprawionych ceremonii, ilosci osob przyjmujacych chrzest, itd. moze ona trwac 2.5 - 3 godziny. :O Tu juz mi mina zrzedla, ale ciekawosc zwyciezyla. Na wszelki wypadek jednak, nic nie mowilam dzieciakom. :D Pojechalismy wiec na 20 (po zmianie czasu nie dalo sie wczesniej zeby bylo ciemno) i poczatkowo nawet Potworkom bardzo sie podobalo. Ognisko mialo byc na zewnatrz, ale jednak wniesli miske (Wygladajaca jak maly grill :D) do srodka.

Pierwszy raz w zyciu robilam zdjecia w kosciele w czasie mszy ;)
 

Zastanawialam sie, czy nie wlaczy sie alarm przeciwpozarowy. ;) Bylo troche smiechu, bo swieca wielkanocna za cholere nie chciala sie zapalic. Dopiero po chwili ksiadz zawolal zeby ktos wylaczyl wiatraki na suficie. :D Potem oczywiscie wszyscy odpalali od siebie swieczki, gdzie Nik (ktory na kempingach jest pierwszy do zabawy ogniem) panikowal ze sie poparzy.

Strach w oczach :D


Bi na luzie
 

W koncu nastapila wlasciwa czesc mszy i okazalo sie, ze byly dwie osoby do chrztu i... 11 do bierzmowania i pierwszej komunii. Calosc trwala 2 godziny i 10 minut, a i tak widzialam, ze omineli polowe czytan. :D Potworki nie marudzily nawet tak strasznie jak sie obawialam, ale oboje zgodnie oznajmili potem, ze zmarnowalismy im caly wieczor. :D Wrocilismy do chalupy i Nik sam pomaszerowal do swojego pokoju, po chwili poszedl na gore M, ale Bi musialam powiedziec, ze "zajac" nie da rady przyjsc, dopoki sie nie ewakuuje. ;) To w koncu sprawilo ze laskawie zebrala swoje manele i poszla, a ja wreszcie moglam pochowac po szufladach jajeczka, a potem podlozyc im upominki do "gniazdek".

Im wieksze dzieci, tym mniejsze prezenty ;)
 

W tym roku nie bylo zadnych gabarytowo wiekszych prezentow. Bi dala mi wczesniej liste z pomyslami, wiec dostala wybrana ksiazke, nowy pokrowiec na telefon oraz takie trzymadlo (pop socket; kto wie jak to sie zwie po polsku), ktore przyczepia sie rowniez do telefonu. Nik przypomnial sobie dwa dni (!) przed swietami, ze chcialby gre, ale powiedzialam mu ze za pozno. Nie bede na ostatnia chwile biegac po sklepach, a zamowione nie dojdzie. Zreszta, mialam juz dla niego upominki. Dostal takie male puzzle 3D o ktore kiedys zreszta sam prosil, dlugopis z magnetycznych czesci, ktore mozna ukladac w rozne ksztalty oraz karte pamieci do Nintendo, bo mial wgranych tyle gier (wlasnych i tych z biblioteki), ze nie mogl juz zaladowac zadnej kolejnej. Po podlozeniu prezentow, wypuszczeniu Mayi na siusiu oraz wpuszczeniu Oreo, ktora zdecydowala sie wrocic do chalupy na noc, moglam w koncu sama pasc do lozka. Niby nie przygotowalam niewiadomo czego, ani nie narobilam sie jakos specjalnie, a jednak zmeczyly mnie te przedswiateczne porzadki oraz pichcenie... ;)

Poniewaz nie musielismy isc w niedziele do kosciola, wiec gosci zaprosilismy nieco wczesniej niz zwykle - na 10. Malzonek lekko panikowal, ze to za wczesnie, a ja odwrotnie - obawialam sie, ze moze byc pozno. W koncu tradycja mowi, ze przed sniadaniem wielkanocnym sie nie je, a wiem ze M. oraz moj tata wstaja bardzo wczesnie. Ta godzina to mial byc taki zloty srodek; zebym mogla troche dluzej pospac a potem spokojnie nakryc do stolu, a jednoczesnie zeby nikt nie padl z glodu. ;) Kiedy wstalam, dzieciaki oczywiscie juz dawno zgarneli prezenty. U Nika, mimo ze nie dal "zajacowi" zadnych wytycznych, wszystkie upominki byly trafione. Bi przygotowala liste, ale okazalo sie, ze "zajac" sie walnal. :D Panna wybrala sobie sama kolor i wzor pokrowca na telefon, niestety z listy gdzie bylo ich chyba 10, wszystkie podobne. Zamawiajac, tak sie skupilam zeby wybrac dokladnie ten, ktory chciala, ze nie popatrzylam na model telefonu i kupilam dla nie tego co trzeba. ;) Ups. Natychmiast zamowilam poprawny, a ten odlozylam do zwrotu. Zanim zwloklam sie z lozka, malzonek juz rzadzil w najlepsze w kuchni; pokroil pieczywo, poukladal wedliny oraz swieconke, itd. Mnie pozostalo polozyc obrus, rozlozyc zastawe oraz sztucce i wsadzic biala kielbase do piekarnika, zeby sie na spokojnie podgrzala. Co prawda malzonek przekonywal ze mozemy ja wsadzic do air fryera, ale przeciez w tym daniu chodzi tez o cebulke w ktorej kielbasa jest zapiekana oraz sos... Na szczescie to bylo jedyne danie na cieplo, bo zurek zaplanowalismy dopiero na obiad.

Po ulozeniu reszty naszych rzeczy oraz dolozeniu tych, ktore przywiezli goscie, tulipany niestety musialy ze stolu zniknac, bo ledwie sie wszystko zmiescilo
 

Punktualnie przyjechal moj tata, a chrzestny spoznil sie kilkanascie minut, ale powiedzmy, ze zaliczymy mu ten kwadrans akademicki. :D Przywiezli dodatkowo jajka w sosie smietanowym, domowy chrzan oraz... salatke jarzynowa, ktora nam sie zdublowala. No i przepyszne tiramisu, ktore smakowalo dokladnie jak to z cukierni. Tym samym, ze stolu musialam zdjac tulipany, bo i tak ledwie wszystko upchnelismy. Tak zwykle sie koncza moje proby "instagramowego" nakrycia. ;)

Dzieciaki dostaly tez po slicznie wydrapanej pisance, robionej przez jakas znajoma starsza pania
 

Goscie posiedzieli, pogadali i nawet chrzestny ze swoja "pania" zostali 2.5 godziny, co im sie zwykle nie zdarza. Moj tata zostal kolejne dwie godziny, wobec czego zalapal sie jeszcze na obiadowy zurek oraz dodatkowe porcje ciasta. Jak przy kazdych swietach, oboje stwierdzilismy, ze nie mozemy sie ruszac z objedzenia. :D W miedzyczasie Potworki chcialy szukac jajek, choc Bi przyznala ze wczesniej szukala po szufladach... srubokret i znalazla jedno przypadkiem. ;)

Przy okazji mozecie zobaczyc jak moje starsze dziecko ubralo sie na swieto. Nieodrodna corka swojego ojca. :/ Wczesniej miala tez zalozony zwykly podkoszulek, ale przymusilam ja do zmiany na nieco elegantsza bluzke...
 

Do jajek nie mialam zupelnie weny. Oboje mieli po 8 jaj (Nik niebieskie, Bi zolte i zielone), a w nich po $20 oraz $10 oraz dwa rodzaje cukierkow. Przy tym okazalo sie, ze Mlodszy jednego rodzaju nie lubi, wiec... :D

Przeszukiwali w sumie te same miejsca i czasem ktores cos znalazlo, a czasem nie ;P
 

Po odjezdzie dziadka, reszta popoludnia oraz wieczor minely bardzo leniwie. Niestety, u nas Wielkanoc to tylko ten jeden dzien (dlatego, m.in. tak nie chce mi sie do niej szykowac) wiec pod wieczor trzeba bylo wyciagac plecaki oraz sniadaniowki i szykowac sie na powrot do szkoly.

Poniedzialek zaczal sie wiec znow brutalnie. Po dluzszym weekendzie, Bi nie byla gotowa na powrot do szkoly i uslyszalam, ze "ona nie chce" chyba z 20 razy. Jakbym mogla cos na to poradzic. :D Wyszlysmy i niespodzianka; akurat wylonilysmy sie zza domu, a na przystanek podjechal autobus. Byla 7:18. :O Oczywiscie Starsza nie miala szans na niego zdazyc, ale na szczescie mogla przejsc przez ulice i poczekac az zrobi kolko i podjedzie ponownie. Napisalam szybko do taty jej kolezanki i po chwili przypedzili. Ostatecznie, obie dziewczyny autobus zlapaly. ;) Wrocilam do Kokusia, ktory jadl juz sniadanie, zjadlam swoje i wyszlismy zlapac jego pojazd. Ten podjechal juz standardowo, Nik odjechal do szkoly, a ja wrocilam do chalupy. Zadzwonilam do matki ze spoznionymi zyczeniami swiatecznymi (nie bylo jej wczesniej w domu), a w czasie rozmowy rozladowalam zmywarke i poskladalam pranie. Potem usiadlam na chwile z kawa, po czym wyruszylam do roboty. Po drodze musialam jeszcze oddac nieszczesny pokrowiec na telefon Bi. ;) W pracy bez zmian; cisza i zero nowych wiesci. :/ Posiedzialam pare godzin, troche dzialajac z papierami, ale glownie przegladajac oferty pracy. Wrocilam do chalupy, gdzie byla juz reszta. Obiad, praca domowa dla Bi (Nik stwierdzil, ze odrobi pozniej), chwila relaksu i M. z dzieciakami wyruszyli na trening, a ja wskoczylam pod prysznic zeby miec to juz z glowy. W sumie zdazylam sie wykapac i zaczelam przygotowywac sniadaniowki oraz ubrania na kolejny dzien, kiedy wrocila rodzina. Szybka kolacja i szykowanie sie do lozek. A o 22, kiedy powinien juz gasic swiatlo i klasc sie spac, Nik przydreptal na dol, bo w koooncu odrabial lekcje i nie byl pewien jak rozwiazac zadania. Fakt, ze takie "z gwiazdka", trudniejsze, wiec mial prawo sie pogubic, no ale... Pozna godzina, a zagadnienia statystyczne, bleee... Pamietam, ze robilam je rok temu z Bi, a na studiach mialam biostatystyke, ale nie chcialo mi sie nawet wytezac mozgownicy. Ostatecznie jednak Nik cos tam przypomnial sobie z lekcji, a dzieki tej malej "podpowiedzi" i mnie olsnilo i jakos to rozwiazalismy. ;)

Aha. Tak jak podejrzewalam, jak nie wypisalismy z Kokusiem ktore przedmioty wybiera na kolejny rok, to potem o tym zapomnialam. Dlatego wlasnie chcialam to odhaczyc przed przygotowaniami do Swiat. W poniedzialek rano dostalam maila, ze tego dnia uplywal termin wyslania formularza. Cale szczescie, ze przypominaja, ale swoja droga ciekawe co z tymi dzieciakami, dla ktorych nikt tego nie wysle? Zaloze sie, ze jest kupa takich dzieci... Szkola sama im przydzieli zajecia? W kazdym razie, byl srodek dnia, nie mialam nawet jak sie skomunikowac z synem, wiec wyslalam formularz sama. Zaznaczylam mu hiszpanski, wiec pewnie bedzie awantura jak to sprawdzi. :D Reka zadrzala mi przy wyborze zajec dodatkowych, ale ostatecznie kliknelam na muzyke, a w niej tylko na trabke. Nadal sciska mnie w serduchu na mysl o tych skrzypcach, ale to jednak byla chyba najrozsadniejsza decyzja, pod kazdym wzgledem... :(

We wtorek ponownie wczesna pobudka z Bi, szykowanie sie i autobus widziany z daleka na przystanku, kiedy dopiero wyszlysmy z chalupy. Naprawde sie ciesze, ze nasze osiedle nie jest "przejazdowe", wiec pojazd musi albo zawrocic, albo zrobic kolko (przeciwna od naszej strona osiedla tworzy "petelke"), wiec przejezdza obok naszego przystanku dwa razy. Problem bedzie dopiero w high school, bo ich autobus nie wjezdza nawet na nasze osiedle, tylko zatrzymuje sie obok wjazdu na nie, przy glownej drodze. Wtedy faktycznie, jak na niego nie zdazysz, to po ptokach. ;) Co prawda plan jest zeby Potworki do liceum jezdzily na rowerach, bo zajmie im to 5 minut, ale nie wiem czy zima lub w deszczu, nie beda woleli podjechac autobusem. Troche odbilam od tematu, ale tak czy siak, Bi "zlapala" transport, wyruszyla do szkoly, a ja wrocilam do Kokusia. Z nim juz normalnie zdazylismy postac nawet chwilke na przystanku, zanim dojechal jego autobus. Mlodszy odjechal, a ja znow wrocilam do chalupy. Niestety, dzien wczesniej odkrylam ze siedzenie w domu od kilku miesiecy, zbiera zniwo. Do pracy zalozylam dawno nie noszone spodnie i... ledwie sie dopielam. A pamietam, ze ostatnim razem byly moze nie luzne, ale zapinalam je bez problemu. Cholera. Nie ma sie jednak co dziwic. W pracy nie tylko chodzilam do lazienki na drugim koncu budynku, ale jeszcze, w cieplejsza pogode, po poludniu urzadzalam sobie marsz wokol parkingu. Teraz do pracy prawie nie jezdze i wstyd sie przyznac, ale nawet na spacery z Maya chodze sporadycznie. Postanowilam wiec, ze musze sie wiecej ruszac, a najprosciej bedzie wlasnie zabierac psa na przechadzki i to obowiazkowo codzienne. Oczywiscie, jak na zlosc, jak ja zrobilam takie postanowienie, to na kolejne trzy dni zapowiadali deszcz, a az takiej desperacji nie odczuwam. :D We wtorek rano jednak bylo jeszcze sucho, wiec nie czekajac, chwycilam za smycz i poszlysmy z psiurem sie przejsc. Mayucha ma juz 10 lat, ale na widok smyczy az skacze i probuje ja podgryzac ze szczescia. :)

Drzewo na wprost to magnolia. Na zdjeciu nie wida, ale paki miala juz wielkie i grube; niestety nadal nie otwarte...
 

Po powrocie ze spaceru, napisalam do siostry ze bede chwile w domu jesli chcialaby dokonczyc niedzielna rozmowe. Na szczescie ona tez miala czas. Takie rozmowy sa najlepsze, jak malzonkow i dzieciakow nie ma w domu. ;) Mialam chwilke na kawe i plasterek cytrynowej babki ze Swiat, po czym musialam sie zbierac, tego dnia bowiem bylam "taksowka". Moj tata lecial do polski, trzeba wiec bylo zawiezc go na busa do Polakowa. Tam poszlo sprawnie, bo dojechalismy i po kilku minutach wyruszali. Wrocilam do chalupy, gdzie mialam zawrotne pol godziny, po czym ze szkoly przyjechala Bi. Tego dnia Potworki mialy skrocone lekcje, bo placowki sluzyly za miejscowki wyborcze. Dzien wczesniej Starsza kombinowala, bo chcialy sie umowic z kolezanka, gdzie przyjechalaby ona do nas jej autobusem, jojczala tez zebym zabrala je na bubble tea. Tu postawilam jednak veto, bo i musialam odebrac ze szkoly Kokusia i zwyczajnie nie chcialo mi sie wozic panien po napoje tak bez okazji. W koncu stanelo na tym, ze jednak Bi pojedzie do kolezanki, ale zadna nie byla pewna czy moga jechac innym autobusem (w czasie pandemii zostalo to zabronione i nikt nie pamietal czy je przywrocono), a za pozno bylo zebym mogla wyslac maila do szkoly. Ustalilysmy wiec, ze przyjedzie normalnie do domu i pojedzie ze mna po Kokusia, a potem odstawie ja do kolezanki, bo ta mieszka niemal po drodze ze szkoly Mlodszego. A skoro Bi miala sie udzielac towarzysko, to napisalam do mamy kolegi Kokusia, ze jesli nie maja innych planow, to moge chlopakow odebrac i przywiezc do nas, a potem kolege odwioze jadac po Starsza. Mama sie zgodzila, wiec mielismy plan. Podjechalysmy z Bi pod szkole Nika, zabralam chlopakow, potem wyrzucialam panne u kolezanki i przywiozlam kawalerow do nas. Spodziewalam sie wariactwa, ale jak na dwoch 11-latkow w chalupie, bylo zadziwiajaco spokojnie. Najpierw, korzystajac ze tylko kropi (a nie leje) zostali na podworku zagrac w kosza. Ucieszylam sie, ze rozladuja troche energie nazbierana w czasie spokojnego siedzenia w szkole. ;)

Oni grali, a Maya przeszkadzala im ile wlezie ;)
 

Pozniej pograli na Playstation, grali w kosza w pokoju Nika (i to byla najbardziej halasliwa czesc wizyty) i ogolnie zrobili przeglad zabawek w pokoju Mlodszego, co wnioskuje z tego, ze polowa byla wywalona na srodek. ;) Wrocil do domu M., ale w tym momencie zaraz i tak zgarnialam H. zeby zawiezc go do domu, bo musialam jechac po Bi. Nik pojechal z nami, zeby jeszcze spedzic pare minut z kolega, a potem oczywiscie jojczal ze mu sie nudzi i ze dlaczego musi jechac ze mna po siostre. ;) Po poludniu lalo juz az milo, wiec nie chcialo mi sie jezdzic, ale coz... Na szczescie, po powrocie z Bi, moglam sie spokojnie zaszyc w cieplutkiej, suchej chalupie. Jak to we wtorki, reszta rowniez nie wybierala sie na trening, wiec wszyscy rozkoszowalismy sie lenistwem w przytulnym domku.

Sroda poczatkowo wygladala niczym dzien swistaka. :) Wstalysmy i wyszykowalysmy sie ze Starsza i... kolejny raz autobus podjechal jak dopiero wychodzilysmy z domu. Bi musiala wiec poczekac az zrobi on koleczko, co przy padajacym deszczu nie bylo zbyt przyjemne, ale coz. Na szczescie to raptem 2 minutki. Wrocilam do domu i tym razem nie musialam za chwile wybiegac z Kokusiem. Tego ranka bowiem jechalam z nim na bilans, a ze powiedzieli mi ze najwczesniej umawiaja na 10 rano (ciekawe dlaczego, skoro klinika jest czynna od 9), wiec tak wlasnie jechalismy. Nik mogl wiec pospac do oporu, choc sam obudzil sie o 8. Oczywiscie po leniwym szykowaniu sie, powolnym sniadaniu oraz czasie na elektronike, kiedy oznajmilam, ze pora jechac, bylo wielkie przewracanie oczami i ciezkie wzdychanie. ;) Tego dnia u lekarza mocno nam sie przedluzylo, bo i na ta sama godzine bylo kilkoro innych dzieci (na bilanse, bo to klinika dla dzieci zdrowych), wiec dosc dlugo czekalismy na pielegniarke oraz lekarza, to jeszcze sporo tez zrobili.

Pan luzacki z rekoma w kieszeniach :D
 

Kontrola 11-latka to tutaj jedno z wazniejszych bilansow, bo poza standardowymy pomiarami, osluchaniem i opukaniem, podaja szczepionki przypominajace oraz robia badanie krwi pod katem anemii. To wszystko potrzebne jest do karty zdrowia, bez ktorej dziecko nie moze isc do middle school. Mlodszy oczywiscie zniosl i badania i szczepienia nawet bez wzdrygniecia. Pod tym wzgledem jest niesamowity, bo Bi juz w drodze do lekarza prawie placze czy bedzie miala szczepienia lub pobranie krwi. ;)

Pomiary:

Wzrost: 151 cm (59.5 in)

Waga: 38.8 kg (85 lbs 8 oz)

W rok urosl 7.5 cm, a przytyl 5 kg z hakiem. Wzrost ma w 80 centylu, zas wage w 58. Lekarz jak zawsze wydawal sie zachwycony, ze Mlodszy wspaniale sie rozwija, jest pieknie zbudowany, itd. Powiedzial ze Nik bedzie teraz pomalu wchodzil w okres dojrzewania i spodziewa sie, ze w kolejnym roku moze sporo urosnac. Jak dla mnie juz te prawie 8 cm to duzo. ;) Zobaczymy, bo jak na chlopca to chyba byloby dosc wczesnie, a osobiscie zadnych wielkich zmian u Kokusia nie zauwazylam. ;) Dodatkowo, zrobiono mu tez szybkie badanie wzroku, ktore wyszlo idealnie oraz test na wczesne wykrycie depresji. Wiecie, takie pitu-pitu, z cyklu: "w ostatnim tygodniu miales mysli, ze nic nie sprawia ci radosci i na nic nie masz ochoty" i odpowiedzi wielokrotnego wyboru: "wcale", "czasem", "czesto", itd. Nie wiem czy robienie takiego testu jedenastolatkowi ma wiekszy sens, ale Nik bez zastanowienia zaznaczyl "wcale" we wszystkich pytaniach. Potem odwiozlam panicza do szkoly, z ktorej stracil prawie 2 godziny i cieszyl sie, ze ominal go angielski. To na tyle jesli chodzi o rzeczy sprawiajace radosc. :D Dzien byl po prostu paskudny, bo nie tylko padalo, ale byly tez ledwie 3 stopnie. Pod odwiezieniu Mlodszego, najchetniej wrocilabym natychmiast do cieplej chalupy, ale u weterynarza, do ktorego jezdze z Maya, od ponad tygodnia lezaly jej tabletki na robaki. Nieopatrznie zamowilam je nie sprawdzajac, ze zostaly mi jeszcze 4 (daje sie je raz na miesiac) z poprzedniego opakowania. Wypadalo je w koncu odebrac i zaplanowalam zrobic to wlasnie w srode, jako ze ze szkoly Kokusia jestem niemal w polowie drogi. Nie ma wiec, ze pogoda zniecheca, tylko jedziemy. :) Wszystko poszlo sprawnie, wracajac zajechalam jeszcze do banku i tylko jazda w taka "cudowna" pogode to nie to, co tygryski lubia najbardziej. W koncu dojechalam do domu i wreszcie moglam usiasc z goraca kawka i laptopem. I sprawdzic oferty pracy, ech... :/ Dlugo nie nacieszylam sie cisza i spokojem, bo ze szkoly wrocila Bi, a wkrotce po niej chlopaki. Nik narzekal, ze boli go ramie (dwie z trzech szczepionek byly domiesniowe i pielegniarka mowila, ze moze mu dokuczac) i ze nie chce jechac na trening. Tym razem upieklo mu sie bez namawiania, bo wczesniej dostalam maila, ze na basenie wymieniaja filtr i zajecia sa odwolane. ;) Z niedzieli zostalo nam jeszcze zurku, wiec obiad byl na szczescie gotowy, wiec mielismy bardzo leniwe popoludnie. Tylko Oreo wkurzala, bo doslownie co pol godziny musiala sprawdzac czy na dworze nadal pada. Darla sie pod drzwiami zeby ja wypuscic, wychodzila na chwile, po czym miauczala (tu widzielismy tylko otwierajacy sie pyszczek) ze chce wejsc spowrotem. Weszla, obeschla, zjadla troche chrupek i... ponownie urzadzala jazgot przy drzwiach.

Od czasu do czasu, urzadzala sobie sieste
 

Trzeba jej jednak oddac, ze pomimo paskudnej pogody, do kuwety tylko raz zrobila siusiu, poza tym zas zalatwiala sie gdzies w blocie piachu. ;) Pod wieczor, niespodziewanie zabraklo pradu. Zapowiadano spory wiatr, ale wtedy akurat wcale nie wialo. Oczywiscie, nie ma elektrycznosci, a moj telefon 20%, a malzonka 3%. :D Na szczescie panika trwala jakies 15 minut i prad powrocil. A zreszta, mamy teraz do dyspozycji caly dom dziadka jakby co i wcale nie musimy prosic o pozwolenie. ;P Tak minal srodkowy dzien tygodnia i mozna bylo znow odliczac do weekendu. ;)

W czwartek slyszalam jak dzwoni budzik Bi, a potem dosypialam jeszcze czekajac na moj. Tymczasem nagle telefon zaczal wibrowac i bzyczec i zerwalam sie nie wiedzac co sie dzieje. Taka zaspana, przemknelo mi przez mysl, ze zmienil mi sie dzwonek budzika, ale sekunde pozniej widze, ze to ktos dzwoni. Juz palec przesuwal mi sie, zeby go wylaczyc, bo ostatnio dostaje mnostwo bzdurnych telefonow i reklam, ale zobaczylam ze numer jest mojej miejscowosci. Odebralam wiec, a tam... ogloszenie, ze szkole opzniaja o 2 godziny! :O Byla 6:30. Gdyby wyslali ta wiadomosc jak zwykle po 5 nad ranem, moglabym powiedziec Bi, ze moze spac dluzej. A tak to juz wstala i choc powiedzialam jej o opoznieniu, to nie chciala sie klasc spowrotem. Aha! Opoznienie bylo z powodu... pogody. :O Koniec swiata. Cala zime dzieciaki mialy wolne chyba dwa razy z powodu sniegu i raz przez huraganowy wiatr. Opoznienie tez przytrafilo sie moze dwukrotnie. A teraz mamy kwiecien i opozniaja przez... snieg? Trzeba przyznac, ze spadlo troche takiej mokrej, sliskiej ciapy, na tyle zeby przykryc wszystkie powierzchnie. Caly ranek nadal sypalo i bylo paskudnie, ale wedlug mnie przesuniecie lekcji bylo lekka przesada. Dzieciaki sie jednak ucieszyly, jakby inaczej. ;) Po powiadomieniu Bi, ze nie musi sie spieszyc, przestawilam budzik i polozylam spowrotem do lozka. Spodziewalam sie, ze raczej nie zasne, ale jednak. Zbudzilam sie ze sporym zapasem czasowym, ale "pechowo" przytuptala do mnie Oreo i ulozyla sie na moim brzuchu, rozkosznie mruczac. I jak moglam ja zrzucic? No nie moglam i czekalam az samej jej sie znudzi. :D

Oczy zmruzone i mruczy niczym maly diesel :D
 

W ten sposob znow szykowanie musialam zaliczyc z motorkiem w czterech literach. ;) A jeszcze trzeba bylo zadzwonic do fryzjera, umowilam sie bowiem na 9:30, a teraz o tej porze jeszcze Nik mial byc w domu. No troche mi to opoznienie szkoly popsulo szyki... Powiedzialam kobitce, ze wyrobie sie najwczesniej na 10:30, ale jesli to popsuje jej potem logistyke z nastepnymi klientkami, to mozemy przesunac wizyte na inny dzien. Powiedziala jednak, ze moge przyjechac. Kiedy wychodzilysmy z Bi, nadal sypalo i bylo ohydnie.

Kwiecien - plecien, bez dwoch zdan...
 

Panna wziela parasol, ale miala szczescie, bo mama kolezanki zaprosila ja do auta, siedziala wiec w cieple. A autobus, ktory przyjezdzal niemozliwie szybko caly tydzien, tego dnia oczywiscie dojechal dobre kilka minut pozniej... Po odjezdzie Starszej, wrocilam jak zwykle do Kokusia, ktory skonczyl sie szykowac i wyszlismy. Nadal sypal mokry snieg i do tego zaczelo porzadnie wiac, wiec bylo gorzej niz wczesniej z Bi. Kierowca autobusu krzyknela mi, ze minela dwa wypadki po drodze i zebym lepiej zostala w domu. Jakby tego bylo malo, zaraz po powrocie do domu, dostalam smsa ze szkoly, ze z powodu wypadku, autobusy moga byc opoznione. Nasze dojechaly bez wiekszych przeszkod, ale wypadek pechowo wydarzyl sie akurat na wyjezdzie z naszej okolicy na glowna arterie miasteczka. Zastanawialam sie oczywiscie co robic. Nie wiedzialam czy odwolac fryzjera kompletnie, czy jednak jechac. Pechowo, nasze osiedle jest tak polozone, ze wyjezdzajac z niego, moge pojechac tylko w prawo, albo w lewo i nie ma zadnych skrotow, ktore pozwalalyby dojechac do glownej przelotowej drogi. W prawo to najkrotsza droga, ale tam gdzies zdarzyl sie wypadek. W lewo zas, zeby potem pojechac inna droga, nadkladalabym jakies 10 minut. Ostatecznie pojechalam normalna trasa, szykujac sie, ze gdyby byla zakorkowana, to zawroce i pojade okrezna. I niespodzianka. Nie tylko nie bylo zatoru, ale tez na horyzoncie nie dostrzeglam zadnego wypadku. Dojechalam bez przeszkod, a wjezdzajac do sasiedniego miasta zauwazylam, ze praktycznie nigdzie nie bylo tam sniegu. Chyba padal tylko nad moim domem. :D U fryzjera zeszlo jak zwykle 3 godziny (choc z inna fryzjerka, wiec mialam nadzieje, ze uwinie sie szybciej), bo niestety, ale ogarnac taka gesta grzywe jak moja, to jest wyzwanie.

Z tego calego porannego wariactwa, zapomnialam zrobic zdjecia "przed", wiec mam tylko to, z Wielkanocy. Wlosy mam zakrecone na koncach, wiec nie oddaje ono ich faktycznej dlugosci
 

Ostatecznie fryzure mam duzo krotsza niz zakladalam, ale nie narzekam, bo jest mi duzo lzej, a wlosy odrastaja i nie jestem moja mamuska, ktora rutynowo ryczala po kazdym cieciu. ;)

No i "po"
 

Poniewaz fryzjer jest w Polakowie, wiec wracajac zajechalam jeszcze do taty, wyjac listy ze skrzynki i wypisac przyslane rachunki. Pozniejsza wizyta w salonie, a potem czas spedzony u taty, zaowocowaly tym, ze do domu wrocilam dopiero tuz przed Bi. Zaraz po niej dojechali panowie i wszyscy ucieszyli sie (szczegolnie Nik, ktory nadal "czul" ramie), ze trening na basenie znow odwolali. Wymiana filtra zaowocowala koniecznoscia naprawy jakiejsc czesci, ktora dopiero zamowili. Ciekawe czy naprawia do poniedzialku... W kazdym razie, wczesnym popoludniem snieg przestal padac i choc bylo tylko 5 stopni, to troche obeschlo, wiec poznym popoludniem oznajmilam ze ide na spacer z psem. Mialam sie bowiem wiecej ruszac, tymczasem urzadzilam sobie marsz z psiurem w poniedzialek, a potem lalo dwa dni. Korzystajac wiec z tego, ze chociaz jest sucho, postanowilam sie przejsc. Tymczasem reszta, ktora porozsiadala sie na kanapach w oczekiwaniu na relaksujacy wieczor, nagle zerwala sie, ze oni ida ze mna! :O W ten sposob, moj spacer, zmienil sie w przechadzke rodzinna. A po powrocie do domu nastapil juz wlasciwy relaksik. ;)

Piatek zaczal sie juz typowo i bez niespodzianek. Najpierw wyszykowac sie z Bi i wyjsc na autobus, ktory podjechal akurat jak dochodzila na przystanek. I omal nie prze-jechal, bo ten kierowca jest jakis durny. Poza Starsza, w tym miejscu wsiada dwoje innych dzieci, ktore jednak mieszkaja troche dalaj na osiedlu i rodzice podwoza je autami. Zastanawia mnie to swoja droga, bo z poprzednich lat pamietam, ze bylo wiecej dzieciakow, schodzily sie z calego osiedla i zadne nie podjezdzaly samochodami... Ale niewazne. Nie wierze ze kierowca, przez wiekszosc roku szkolnego, nie zauwazyl, ze codziennie obok przystanku zaparkowane sa dwa auta, z ktorych wysiadaja dzieciaki i wsiadaja do autobusu. Tymczasem, juz ktorys raz, kiedy nie widzi nikogo stojacego na przystanku, jedzie sobie dalej! Tym razem w ostatniej chwili zauwazyl dobiegajaca Bi i ostro wyhamowal, choc przystanek juz o kilka metrow przejechal. W kazdym razie, Starsza odjechala, a ja wrocilam jak zwykle do Kokusia. Panicz skonczyl sniadanie, wyszykowal sie i wyszlismy z nim. Na jego autobus musielismy juz chwile poczekac, a niestety byl 1 stopien i lodowaty wiatr. W koncu jednak Mlodszy tez odjechal, a ja wypilam kawe i ruszylam na zakupy. Po powrocie przytaszczyc wszystkie torby z garazu na gore, rozpakowac duperele i na szczescie nigdzie juz sie nie wybieralam. Po trzech dniach jezdzenia po calej okolicy, z rozkosza zaszylam sie w ciepelku ze zwierzyncem. Mniej wiecej w porze, kiedy wracalam ze sklepu, podobno w moich okolicach mozna bylo odczuc lekkie trzesienie ziemi. Ludzie z mojej miejscowosci pisali na Fejsie, ze je czuli. Hmmm... Moze dlatego, ze akurat jechalam autem, nic nie poczulam. ;) Zanim Bi wrocila, znow spedzilam chwile przegladajac oferty pracy, a takze piszac do szefa z pytaniem o wyplaty, ktore mialy sie wznowic na poczatku kwietnia. Odparl, ze wlasciciel firmy jest w trakcie wysylki pieniedzy, ktore powinny dotrzec w przyszlym tygodniu i jak bedzie mial fundusze, to zacznie mi placic. Nie wiem co ma oznaczac to "w trakcie". W dzisiejszych czasach przeslanie kasy to kilka klikniec w komputerze, a on co? Statkiem, w paczkach je przesyla? ;) W kazdym razie, pozyjemy - zobaczymy, ale cos marnie to widze... W koncu do domu zaczela sie zjezdzac rodzina, najpierw Starsza, a nieco pozniej chlopaki, z pizza, ktora pomalu staje sie piatkowa tradycja. Reszta wieczoru juz oczywiscie bez sensacji. Zmienilam posciel dzieciakom, ale poza tym spedzilismy czas raczej leniwie. Potworki przeszczesliwe, bo wlasnie zaczely sie w naszej miejscowosci ferie wiosenne. Mozna wylaczyc budziki i odetchnac pelna piersia. ;) Co prawda nigdzie nie wyjezdzamy, ale przynajmniej kilka dni ma byc pieknych i wiosennych, wiec zobaczymy co nam sie uda wymyslic, zeby fajnie spedzic ten czas.

Do przeczytania!